Wenezuela

Wenezuelskie kobiety zdobyły w sumie aż sześć tytułów Miss Universe i pięć tytułów Miss Świata. Hugo Chavez, aż do śmierci walczył z kapitalizmem i to naprawdę skutecznie bo, do dnia dzisiejszego Wenezuela to gospodarczy dół. Jednak nie te najbardziej wyróżniające Wenezuelę w świecie symbole były powodami, dla których się tam udaliśmy. Po pierwsze, północne wybrzeże Wenezueli to kilka dobrych karaibskich nurkowisk, po drugie delta Orinko to prawdziwa dżungla z bogactwem ptaków, jadowitych żmij, węży czy też piranii, no i po trzecie kraj ten ma najwyższy na świecie wodospad Salto Angel. Rozsławiony kilka lat temu jako propozycja do jednego z nowych cudów świata.

Nasz plan był więc taki: zanurkować na południu morza karaibskiego, połazić po dżungli i spojrzeć na wodospad. Wiązało się to z dużą ilością przelotów i przejazdów, co z kolei mogło powodować problemy…

O tym że one będą, byłem niemal pewien. Uprzedzono mnie, a ja wszystkich uczestników przede wszystkim o braku punktualności w lokalnych lotach i transferach, powszechnej nieznajomości języka angielskiego i innych aspektach panującej tam sytuacji ustrojowej i gospodarczej.

Pomimo tego jestem zwolennikiem odwiedzania różnych miejsc, niekoniecznie tych najprostszych organizacyjnie. Przygoda i nowe wyzwania to przecież bardzo kusząca sprawa, więc osobiście wolę nowe miejsca niż te oklepane i pozbawione niespodzianek kierunki. Prawdziwy podróżnik na nieprzewidziane akcje powinien być przygotowany zawsze. Dodatkowo jako pasjonat nurkowania ambitnie chcę zanurkować w jak największej ilości miejsc.

Plan wyjazdu opracowany został kilka miesięcy wcześniej; ekipa też zorganizowała się dość szybko. Co prawda, pomysłodawcy tego kierunku w wyniku różnych okoliczności zostali w Polsce, ale nasza ekipa z wyjątkiem Jarosława, zatrzymanego w ostatniej chwili z powodów rodzinnych i tak liczyła piętnaście osób. Wyrwani z paskudnej pogody z krótkim dniem i brakiem słońca (nawet w ciągu tych kilku godzin), po długiej podróży wylądowaliśmy w Caracas. Chociaż było ciemno, chwilę po opuszczeniu lotniskowego terminala byłem już cały mokry. Upał i wilgotność tylko spotęgowały wyczerpanie. Pierwsze wrażenie po dotknięciu wenezuelskiej ziemi to ogromny tłum ludzi na lotnisku i wszechobecny chaos… Na szczęście po kilku minutach odnalazłem nasz lokalny kontakt – Tino. Po kilku słowach uznaliśmy, że najlepiej będzie od razu odprawić się na wieczorny samolot do Barcelony i resztę pozostałego czasu spędzić w restauracji w Maiqietia, pobliskim miasteczku. Na wizytę w samym Caracas nie było ani sił, ani czasu, tym bardziej, że stolica Wenezueli straszy przestępczością i niebezpieczeństwami czyhającymi na turystów. Poza tym miałem nie lada misję do wykonania. Miałem przecież dokonać nielegalnej wymiany waluty imperialistycznej na poczciwego lokalnego boliwara. Zgodnie z prawem mógłbym zrobić to w banku; otrzymując 6 boliwarów za dolara, lub nieoficjalnie, narażając się na areszt… Wybrałem oczywiście drugie rozwiązanie. Zgodnie z umową, Tino przygotował dla mnie odpowiednią furę kasy i wymienił 1 dolara za 55 boliwarów. Pewnie sam na tym i tak nieźle zarobił, jednak my na kilkanaście dni zostaliśmy bogaczami z kasą upchniętą dosłownie wszędzie. Banknotów było tak dużo, że aby je rozdać poszczególnym osobom zaraz po wymianie zaryglowaliśmy się w toalecie. Pozując do fotek ledwie dźwigałem tę kupę kasiory… Niezły ubaw był też podczas płacenia za kolację – przeliczanie, kombinowanie, jeden rachunek. W końcu się udało. Zmęczeni i spoceni, ale za to objedzeni, ponownie trafiliśmy na lotnisko, tym razem krajowe. Ku mojemu zaskoczeniu z niewielkim tylko poślizgiem – chyba maksymalnie dwóch godzin wylecieliśmy do wenezuelskiej Barcelony. Po trzydziestu minutach ponownie opuszczaliśmy wielki, niemal pusty samolot. Dziwne, że nie przyjechaliśmy tutaj samochodem od razu po przylocie do Caracas? Prawdopodobnie ze względu na słaby system i zły stan dróg. A może dlatego, że był kłopot ze środkiem transportu… Kto wie, skoro nawet Tino – Niemiec z dwudziestoletnim stażem w Wenezueli nie potrafił mi tego racjonalnie wytłumaczyć. No cóż, po zlokalizowaniu transportu padnięci jak bokser po nokaucie z niecierpliwością czekaliśmy na zakończenie ostatniego etapu podróży – dojazdu do miejscowości Mochima. Park narodowy Mochima miał się stać dla nas domem na następne sześć dni. Wybierając to miejsce zaczytywałem się o wymarzonym w Wenezueli miejscu do nurkowania, pięknej i bogatej faunie i florze parku. W skład chronionego terenu liczącego 94,935 km kwadratowych powierzchni wchodzą liczne wyspy i wysepki (ponad trzydzieści), wśród których wyróżnić warto: Chimanas, Mono, Picuda Grandę, Caracas, Venado i Borracha. W części lądowej park zajmuje teren górzysty z plażami i zatoczkami. Przyroda na lądzie obfituje w kaktusy i krzewy. Wyspy porastają trzy rodzaje zarośli mangrowych.
Jednak w nocy, serce parku – miasteczko Mochima zachęcająco nie wyglądała. Nasza posada – czyli pensjonat czy też gospodarstwo agroturystyczne, była podobna do całej wioski. Z daleka ładnie kolorowo, z bliska jednak obnażały się wszystkie mankamenty. Nasze malutkie pokoje w posadzie nie miały okien, było w nich czysto ale bardzo skromnie. W kibelku z cudem udało się przekręcić i wcisnąć pod prysznic… a raczej rurę z której płynęła sobie woda. Od pierwszego wejścia do toalety miałem tam swojego kumpla. Karaluch, czy też inne paskudztwo przebywało nad rurą służąca do mycia przez kilka dni niemalże w tym samym miejscu. Kiedy to po kilku dniach mój koleżka zniknął, zacząłem się martwić. Na szczęście po kilkunastu godzinach powrócił, zatem znów byłem spokojny, miałem podczas kąpieli swoje towarzystwo. Na szczęście nasza skromna posada była czysta, ale pojawiły się niemalże od razu problemy komunikacyjne. Hiszpański język uwielbiam, i to od lat, niestety ni w ząb go nie znam. Wenezuelczycy być może i lubią język angielski, ale zna go garstka z nich. Z pierwszymi ludźmi porozumiewałem się zatem na rożne możliwe sposoby, używając kończyn, twarzy, wykonywałem różne gesty. Udało się nawet jakoś załatwić papier toaletowy (o to naprawdę było śmieszne), pilota od klimatyzacji, wymienić żarówkę czy też ogarnąć śniadanie. Przewidywałem jednak nadchodzące problemy, bo zaraz po śniadaniu pomimo niewyspania
i zmęczenia upałem w środku zimy, oraz inną strefą czasową mieliśmy właśnie rozpocząć nasz pięciodniowy pakiet nurkowy. Kłopot polegał na tym, że właściciel posady, panie z obsługi, ani nikt napotkany na ulicy nie kumali nic po angielsku. Jakoś jednak znaleźliśmy bazę; udało mi się poprosić o przewiezienie nam sprzętu, ale co dalej… Nie można przecież planować nurkowania na migi. Pierwsza iskierka nadziei pojawiła się gdy podjechał niebieski zdezelowany pickup, a z niego dumnie wylazł jak się szybko domyśliłem lokalny instruktor (poznałem po koszulce). Cieszyłem się nawet bardzo, gdy krzyknął do wszystkich: good morning, ale… za moment okazało się że jego angielski skończył się w zasadzie tam gdzie się zaczął… Kiedy już prawie płakałem zjawił się kolejny instruktor, Antonio. Jak się szybko okazało władał angielskim pięknie. Byliśmy uratowani. Po przygotowaniu sprzętu, przeszliśmy przez leniwą uliczkę i patrząc na popijających rum uśmiechniętych szkutników zajęliśmy dwie szybkie i wygodne łodzie. Technicznych problemów nie było, no może poza przejściówkami do automatów z DIN na INT. Właściciel bazy miał je przygotować, ale tego oczywiście nie zrobił. Ci, którzy ich nie mieli nurkowali zatem na automatach wziętych z bazy. Szkoda że nie wiedzieliśmy tego wcześniej bo po co było brać je w ogóle z Polski. Pewnie wtedy kazali by płacić za wypożyczenie, co za kraj… Pierwsze nurkowanie czyli sprawdzenie i wyważenie zaskoczyło mnie słabą widocznością i zarazem bogactwem korali mózgowych i rosnących na nich drzewkach świątecznych – pięknych przedstawicielach wieloszczetów, różnokolorowych ryb papuzich, lucjanów, oraz ławicach narybku. Odczucie ograniczonej widoczności, poza planktonem i zielonkawym kolorem wody potęgował brak słońca w tym dniu. Pomimo, że było parno i wilgotno, to jednak ciemno przez cały dzień. Pierwsze nurkowe miejsce zwane Guan Gua miało skaliste dno pokryte twardymi koralami, prześwitujący gdzie niegdzie piasek i trochę grot, jam i pieczar w których chowały się krewetki i karby o najróżniejszych kształtach i kolorach. Co kawałek na kamieniu przesiadywały strasznie płochliwe lizard fish, uciekające prędko podczas każdej próby zbliżenia się do nich. Sporo było także korali przypominających poroże dzikich kopytach mieszkańców naszych lasów, wśród których ukrywały się hornet fish. Te długie (szczupłe – jak mówi mój syn) ryby pływały normalnie, płasko, ale zazwyczaj wisiały przy koralowcu pionowo, pyskiem w dół, czekając na kolejną nieuważną ofiarę. Wszystko wyglądało efektownie, obraz psuła jedynie widoczność i temperatura wody wynosząca 23-25 stopni. To nas nieco zaskoczyło, ale cóż, obecnie nietypowe zachowania się klimatu powoli stają się normą i są po prostu nieprzewidywalne. Wenezuelę odwiedziliśmy na samym początku pory suchej, może więc nieco za wcześnie… Z resztą próba zweryfikowania informacji o warunkach nurkowych w Wenezueli okazała się na koniec niemożliwa, bo dostawaliśmy po prostu sprzeczne komunikaty. Każdy zapytany o najlepsze miejsce, warunki, temperaturę czy widoczność opowiadał inną bajkę.

Co prawda drugie nurkowanie na Punta Cruz nie dało lepszej widoczności, ale najpierw pojawiły się olbrzymie ławice narybku srebrząc nam się przed oczami w imponujący sposób, potem wpłynęliśmy w ciekawe formacje skalne no i pojawiły się tutaj pierwsze, wielkie i rozłożyste organizmy przypominające żółtawe i zielonkawe paprocie. Kołysały się one z prądem tworząc wspaniałe widowisko. Do tego przepływające ryby, dały naprawdę fajny i niewidziany nigdzie wcześniej przeze mnie obraz. Przecież po to podróżuję po różnych krajach i zamaczam tyłek gdzie tylko się da, aby oglądać różnice i ciekawostki danego akwenu. Tylko ta przejrzystość…

Na szczęście w następnych dniach było słońce (nawet momentami zaczynało już dokuczać) i dużo lepsza widoczność. Zepsuła się ona tak naprawdę dopiero w ostatnim dniu. Każdego dnia nurkowaliśmy gdzie indziej pływając szybkimi łodziami maksymalnie ok. 40 minut od naszej Mochimy. To widać było na powierzchni też było piękne. Postrzępiona linia brzegowa z upchniętymi urokliwymi plażami z białym piaskiem, dziesiątki ptaków w powietrzu i kontrastująca z błękitnym niebem soczysta zieleń kaktusów i zarośli z czerwono – pomarańczową od żelaza ziemią i szarymi skałami tworzyły przepiękny krajobraz. Poza ptakami drapieżnymi szybującymi raczej wysoko, niebo roiło się od czarnych fregat, a nadbrzeżne skały obsiadały niezliczone ilości uroczych pelikanów.

Każdego dnia robiliśmy dwa nurkowania, a przerwę między nimi odbieraliśmy na jednej z plaż parku Mochima. Przy bezchmurnej pogodzie codziennie widzieliśmy w oddali wyspę Margerita, skąd pochodził nasz anglojęzyczny Antonio. Rzadko za to widywaliśmy inne łodzie… W Mochimie ograniczono połów ryb tylko do metod tradycyjnych, na żyłkę i haczyk, bez możliwości stawiania sieci czy stosowania innych technik. Kilka osób z naszej ekipy jednego dnia wstało z kurami i udało się na wielki połów. Wrócili przed samym śniadaniem, ale nie był to rekordowy połów. Poza naszą bazą żadna inna w okolicy nie działała, turystów praktycznie brak, było więc na wodzie i na plażach puściutko! Zjawisko w naszych czasach to przecież rzadkie.

Drugiego dnia nurkowaliśmy w miejscu zwanym La Picua. Tutaj na piaszczystym dnie porosły dziesiątki korali przypominających właśnie rogi jelenia. Znów pojawiły się ogromne kamienie i skały pokryte ukwiałami i koralami ukazującymi swoje prawdziwe i piękne kolory dopiero w świetle latarek. Kolor wody zmienił się na niebieski, a widoczność była naprawdę fajna. Zauważyłem w tym miejscu także sporo najeżek, skrzydlic i jeżowców z długaśnymi kolcami, na tyle niebezpiecznych, że jeden z nich zaatakował Hanię… Trzeba było zatem po południu grzebać i dłubać w jej nodze; na szczęście była twarda i wytrzymała wieczorną „operację” usuwania kruszących się kolców jeżowca.

Następne nurkowiska to znowu zmiana krajobrazów. Pierwsze przypominało ogródek, gdzie dość rzadko na białym piasku ktoś posadził różne koralowce. Drugie nurkowanie to skałki oraz las paproci – tak właśnie nazywaliśmy roboczo te wspaniałe organizmy. Na koralach ognistych były dziesiątki wieloszczetów – drzewek świątecznych, pojawiło się też mnóstwo gąbek głównie niebieskich i fioletowych. Pływały papugi, lucjany, niewielkie grupery, latarniki, hajdukowate, ryby motyle oraz karbikowate z wyjątkiem błazeneków czyli popularnych rybek nemo – tych nie było w Wenezueli wcale. Pojawiły się niezłe formacje skalne, kryjące przy dnie mureny, langusty, karby i krewetki.

Kolejne miejsca nurkowe: Pietra Ahogada de la Picua i Los Frailes to zanurzone formacje skalne przypominające górkę, z niezliczoną ilością życia. Po prostu piękne nurkowania. Tutaj widzieliśmy skorpeny i stone fishe – aż pięć obok siebie, z czego każda miała zupełnie inny kolor. W toni wody pływały ławice lucjanów i mniejszych ryb. Zauważyłem też sporo wieloszczetów robakowatych, przypominających biało czerwone gąsienice. To piękne ale jednocześnie nieco obrzydliwe stworzenie w takich jak tutaj barwach widywałem jedynie w morzu śródziemnym. Drugie miejsce nurkowe tego dnia było mniej zasobne w ryby, pełno za to było „naszych paproci” tworzących bajkowe widoki. Najfajniejszym momentem nurkowania był pokaz „pływania synchronicznego” w wykonaniu kilku „szczupłych ryb”. Długie ciała tych zwierząt układały się z wielką gracją i wdziękiem zatrzymując mnie w jednym miejscu na kilka ładnych minut.

W pakiecie mieliśmy także nurkowania nocne, a po nim zamówiliśmy extra barbecue na plaży. Nocne zanurzenie było po prostu fantastyczne. Co prawda przeogromna ilość małych organizmów przeszkadzała mi w fotografowaniu, ponieważ robactwo ciągnęło do światła skutecznie psując mi ostrość w obiektywie makro. Niemniej jednak klika ciekawych zwierzaków widziałem. Pierwszym dziwolągiem była wielka krewetka prawie cała zakopana w piasku. Przypominała nieco kolorowego mantisa, lecz ta była przezroczysta i w odróżnieniu do mantis miała jajowate, a nie okrągłe oczy. Takiego zwierza widziałem po raz pierwszy. Chętnie zatem zrobiłem mu dużą ilość ujęć. Potem były niezliczone krabiki i krewetki uciekające na widok światła w szczeliny, lub migiem zakopujące się w piasku. Były też barwne wieloszczety, których gałązki skrzelowe wyczulone były bardziej niż w dzień i wpływały na błyskawiczne chowanie się organizmów do rurki.

Kolejne nasze nurkowania to Bajo del Indio – czyli coś przypominającego wrak oraz ciekawostka – nurkowanie nad podziemnym korytem rzeki – Pared Norte Grai Gua, gdzie kamienie i skały były gorące, a my pływaliśmy momentami w bąbelkach wypływających z dna. Ostatni dzień to miejsca Las Burbajas – piękna rafka z żółwiami i ławicami jackfishów uganiających się za tysiącami narybku. Ich ruchy wprawiały w osłupienie – wisiałem więc w toni obserwując to szybkie polowanie i ucieczkę mniejszych ryb. Ostatnie nurkowanie to niesamowite formacje skalne, „nasze paprocie” oraz piękny mały tunel tuż przy powierzchni.

W środku tygodnia Antonio zabrał nas na zakupy do najbliższego większego miasta Kumana. Tłumy ludzi na ulicach nie dały nam się zapomnieć. Ostrzeżenie przypomniał też sam Antonio, każąc nam zostawić wszystko co cenne w aucie. Pilnował nas i nie pozwalał się zapuścić zbyt daleko wśród ulicznych straganów. Udało nam się nawet wbić do centrum handlowego, gdzie na własne oczy zobaczyliśmy jak smakuje komunizm. Po pierwsze towaru w sklepach było bardzo mało, ale ceny odczytywane na metkach zachęcały bardzo do kupowania. Kilka tygodni wcześniej, prezydent Nicolas Maduro zarządzający krajem od 2013 roku (po śmierci Hugo Chaveza w dniu 5 marca 2013 roku) nakazał znaczne obniżenie sprzedawcom cen. Poskutkowało to wykupieniem przez społeczeństwo wielu towarów, oraz ukryciem części towaru przez sprzedawców. Sam kupiłem markowe spodenki za śmieszną kwotę, ale żeby je ukryć sprzedawca wyciął z nich po prostu metkę. Warto wiedzieć że w Wenezueli nie jest zakazana prywatna działalność, jednak ze względu na możliwość przejęcia majątku lub antykapitalistyczne decyzje władz nikomu nie opłaca się tego robić. W efekcie ani społeczeństwo ani kraj się nie rozwijają, no bo po co cokolwiek robić jak się z tego nic nie ma. Przed 1989 rokiem i u nas tak było… Myślę że my w Wenezueli czuliśmy się tak jak zachodni europejczycy kiedyś u nas…

Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Nasz blisko tygodniowy pobyt w Mochimie dobiegł końca. W sumie dłuższe przebywanie tam byłoby zbyt nudne, a właśnie drugi tydzień miał być gwoździem naszego programu. Najpierw delta Orinoko i pobyt w prawdziwej dżungli, następnie park narodowy Canaima i najwyższy na świecie wodospad. O ile program był atrakcyjny to jego złożoność mogła przynieść potencjalne i typowe dla Wenezueli kłopoty. Jak się łatwo domyślić było świetnie ale momentami nieco nerwowo. Ostatni poranek w Mochimie wydawał się wyjątkowo gorący. Śniadanie, pakowanie, ostatnie rozliczenia i już byliśmy w busie, którym mieliśmy jechać do San Jose de Buja, miejsca gdzie już rzeką – dopływem Orinko mieliśmy się dostać do naszego usytuowanego w dżungi campu. Moje informacje wskazywały, że transfer z północy kraju na południowy wschód do delty rzeki miał trwać trzy godziny. Kierowca busa, pomimo że był bardzo sympatyczny i czekał na nas w pełnej gotowości do jazdy aż od 6 rano (co jest dziwne w Wenezueli), nie znał angielskiego, ale po kilku kalamburach pokazał mi 4 palce… Ta niesamowita podróż trwała jednak prawie 6 palców… Za to po drodze przejechaliśmy przez przepiękne zielone pasmo górskie, kilka barwnych i zagęszczonych miasteczek, zjedliśmy lokalny lunch przy drodze, tankowaliśmy busa patrząc że kierowca płaci ok. 7 groszy za jeden litr paliwa! Wpadliśmy też dwa razy w korek, który po kilkunastu minutach jak się okazało spowodowały pogrzeby. Trumny z ciałami paradowały na przedzie, a za nimi całą szerokością dziurawej jak w Polsce drogi szli żałobnicy. W sumie to ubrani byli raczej kolorowo, a na twarzach smutku też nie zauważyłem. W każdym bądź razie ceremonia wyglądała nieco inaczej niż polski czy też europejski pogrzeb.

Po dotarciu do San Jose de Buja przeszły mnie ciarki. Mieścina ta, a raczej wioska wyglądała jakby była końcem świata. Zmieniły się też twarze ludzi, mieliśmy tutaj już do czynienia z prawdziwymi indianami Warao. Niscy, krępi ludzie nie za bardzo wyglądali na sympatycznych. Przyglądali nam się z wyraźną ciekawością. Na końcu wsi był niewielki betonowy pomost nad brązową rzeką i przycumowane kanu z wielkim silnikiem. Na pierwszy rzut oka jego długość dawała nadzieję na pomieszczenie całej naszej piętnastki no i zabranie wszystkich bagaży. Przy silniku kręcił się niski Indianin w szwagierce, długich spodniach i kaloszach. Od razu nazwałem go Maliniakiem, i tak już zostało do końca. Okazał się on uczynnym i sympatycznym człowiekiem, szkoda tylko, że ni w ząb nie kumał po angielsku. Woda w rzece i różnych jej odnogach miała kolor kakao, pięknie zatem kontrastowała z zieloną dżunglą i błękitnym niebem. Po około czterdziestu minutach, tuż przed zapadnięciem zmroku Indianin Maliniak dopłynął do naszego Orinoko Delta Campu. Z krzaków wyłonił się drewniany dach i zabudowa campu. Wcześniej mijaliśmy kilka chat Indian Warao, postawionych nad brzegiem rzeki na wysokich palach. Od razu było widać jak się im żyje z dala od cywilizacji. Indianie Warao to naprawdę dzielni ludzie. Podczas pobytu w Delcie widziałem mnóstwo dzieci ale i staruszków. Jak można przeżyć całe życie w jednym miejscu, przecież taka monotonia może zabić. Jednak jeśli ktoś nie widział alternatywy i innych miejsc to może jest mu łatwiej… W każdym razie Indian Warao żyje w delcie ok. 35 tysięcy. Generalnie utrzymują się z dżungli, więc łatwo sobie wyobrazić, że poza kwestią przeżycia polują i dla zysku. Dżungla powoli zostaje ogałacana ze swoich zasobów. Dzielni Indianie zjedli zatem większą część populacji, małp, krokodyli i aligatorów, nieźle też przetrzebili największego gryzonia świata, kapibarę. Resztki kapibary widziałem podczas lokalnej wizyty w jednej z rodzin. Fuj! Nie oparły się żołądkom Indian: węże, żmije oraz ptaki. Sporo papug jest łapanych w klatki i sprzedawanych jako maskotki.

Jeden Indianin na moich oczach zjadł dwie wielkie i tłuste larwy oblizując sobie ich krew z ust. Oczywiście był kulturalnym Indianinem i chciał mnie poczęstować, ale szybciutko i stanowczo odmówiłem, twierdząc że nie jestem głodny. Teraz może i nawet tego żałuję, ale wtedy o mało co nie leciałem na Rygę…od samego patrzenia na białe, tłuste i wijące się wielkie larwy sam nie wiem czego…

Podobno w zeszłym roku odkryto w delcie Orinoko przeogromne złoża gazu, tak więc za kilka lat to miejsce może zmienić się już bezpowrotnie. Wszystkie te informacje przekazał nam …Antonio. To już kolejny po Mochimie przewodnik Antek, podobnie jak wcześniej bardzo mądry i sympatyczny. Zaraz po przybyciu do campu przekazał wszystkie ważne informacje i pokazał domki, a raczej szałasy z dachem i bez ścian, w których ustawiono łóżka szczelnie okryte moskitierami. Generalnie dwie spędzone tam noce miałem zupełnie z głowy. Upał, ale przede wszystkim dochodzące z ciemności dźwięki nie dawały spać. Wody rzeki były tak blisko, że po dwóch krokach od łóżka mogłem już moczyć nogi, jednak jakoś realizować tego nie chciałem. A to głównie dlatego, że tuż przed zaśnięciem sprzed mojego łóżka musiałem wyganiać małego aligatora. Jego oko świeciło się wrogo w świetle latarki, ale szybko czmychnął do wody. Nocne dźwięki wydawane przez małpy zwane wyjcami, ptaki i owady były koszmarem, który tłumił jedynie dźwięk muzyki w moich słuchawkach. Nie dawałem dzięki temu rozwinąć się mojej wybujałej wyobraźni. Pewien jestem że wiele osób miałoby niezłego pietra musząc spać w tym miejscu.

Jeszcze wieczorem pierwszego dnia, a także w każdej wolnej chwili łapaliśmy z pomostu piranie. Niestety za dużo ich nie wyciągnęliśmy z wody, jednak ubaw z wędkowania był niezły, szczególnie jak kończyła się butelka z rumem. Na jednej z kolacji usmażono nam obiecane piranie. W smaku te drapieżne i uzbrojone w duże i ostre zęby ryby były po prostu wyśmienite. Udało nam się złapać nawet kilka innych ryb, w tym sumików rzecznych z wąsami dłuższymi niż ich ciała… Sprzęt wędkarski nie był skomplikowany; składał się z krzywego kijka i kawałka żyłki zakończonej zardzewiałym hakiem. Na niego zakładaliśmy porcję wołowiny i czekaliśmy na branie. Zanęcanie polegało na chlapaniu końcem wędki w wodzie. U nas to raczej płoszy ryby…

Po nocnych problemach przyszedł czas na wycieczkę kanu z silnikiem po delcie, której to w 90 % powierzchni stanowi wtórna dżungla i sawanna. Obszar delty zajmuje ok. 40 tysięcy km kwadratowych, długość Orinoko wynosi 2736 km, co daje jej w Ameryce Południowej trzecie miejsce, zaraz po Amazonce i Paranie. Tereny te są dziewicze, tylko że, ze względu na apetyt Indian i brak jakiejkolwiek polityki społecznej wobec tych rdzennych mieszkańców coraz mniej w niej zwierząt.

Nasze wycieczki kanu pozwalały obserwować piękne ptaki, bo przecież Wenezuela szczyci się 700 gatunkami tych zwierząt co plasuje ją na pierwszym miejscu na całym świecie. Widzieliśmy papugi ary (kilka mieszkało w naszym kampie, można było je więc oglądać z bardzo bliska), sępy ibisy, tukany i całą masę innych egzotycznych dla nas ptaków. Były też małpy, jaszczurki, żółwie, sporo owadów i mały aligator, którego każdy mógł potrzymać w rękach, ale może na szczęście żadnych żmij, węży czy pająków. W delcie żyją także podobno delfiny rzeczne, ale my widzieliśmy tylko jednego i to daleko. Nawet spacer po bagnistej i gęstej dżungli nie doprowadził do spotkania oko w oko z jakimś niebezpiecznym stworzeniem. Najbardziej jak wiadomo denerwowały komary, większość z nas smarując się odpowiednimi środkami przeskoczyła i ten problem. Sam spacer po dżungli też był niezłym przeżyciem. Maliniak wycinał maczetą rośliny, bo było tak gęsto, że bez tego nie zrobilibyśmy więcej niż kilka kroków. Indianin z tym niebezpiecznym narzędziem wyglądał nieco komicznie, bo wysokością równał się prawie z długością maczety… My pomimo upału i olbrzymiej wilgotności ubrani byliśmy w długie spodnie, bluzy i czapki. Na nogach dumnie nosiliśmy pożyczone w kampie kalosze. Większość z nas wróciła mocno brudna, pomimo, że przez jedną godzinę uszliśmy może z 50 metrów od brzegu… Teraz każdy z nas wie co to dżungla, jak pachnie (bagnem J) i jak smakuje. Indianin Antonio dużo opowiadał nam o tym miejscu, zwierzakach i ludziach potrafiących z jednej tylko palmy zrobić alkohol, mąkę i inne jedzenie, lekarstwa, opatrunki i materiały do budowy ich chat. Taka lekcja była niesamowitym i nieocenionym przeżyciem. Warunki w jakich żyją Ci ludzie dla większości z nas na dłuższy czas byłyby po prostu nie do wytrzymania. Oni opanowali sztukę przetwania i wykorzystania tego co dookoła perfekcyjnie.

Jedzenie w kampie podobnie jak i w Mochimie na kolana nie rzucało. Ryż z kurczakiem albo rybą, makarony, do tego owoce. Na śniadanie zawsze jajka, które po dwóch tygodniach spędzonych w Wenezueli po prostu znienawidziłem. O dziwo wszędzie kawa była paskudna, cola bardzo słodka, a rum można było już kupić w cenie poniżej jednego dolca za litr. Antonio pływając z nami popijał sobie go nawet sporo. Dlatego kiedy zatrzymał łódź na środku sporego rozlewiska i wskoczył do wody zachęcając do orzeźwiającej kąpieli i nas, myślałem, że żartuje. A co z piraniami, krokodylami i całą resztą? Zapewnił, że w tym miejscu jest bezpiecznie, zaczęliśmy więc powoli skakać do wody. Ja się wahałem, więc mnie po prostu wrzucono, ale wybaczyłem od razu, bo woda okazał się idealna, a brązowy kolor który nadawał jej wyraz brudu i bagnistej gęstości okazał się nieprawdziwy bezproblemowy. Po kąpieli przyszedł czas na odwiedzenie lokalnych Indian. Ciekawym zjawiskiem był też zmieniający się w ciągu doby stan wody, z różnicą poziomów dochodzącą do około dwóch metrów. Z tego powodu podczas odpływu czasami brakowało podczas wędkowania z pomostu żyłki na wędce…

Kiedy przyszedł czas odjazdu postanowiłem zadzwonić z kampu do Tino. Oczywiście nasze komórki nie działały i kontakt z oddaloną cywilizacją odbywał się tylko przez normalny telefon. Po miłym początku rozmowy z Tino, nadeszło wenezuelskie piekło. Zaraz po śniadaniu mieliśmy wracać do San Jose de Buja, aby busem pojechać do Ciudad Boliwar. Tino twierdził, że jedziemy dopiero po lunchu, ja że napisał mi w programie, że po śniadaniu. No i się zaczęła awantura. Generalnie na koniec okazało się, że Tino popełnił pomyłkę, ale żaden bus po nas wcześniej nie przyjedzie, bo Wenezuela ma w nosie turystów i brak tam takich usług organizowanych na szybko. Zamówiony transport był w drodze, ale to miało potrwać. Załamani czekaniem na lunch w gorącej dżungli ruszyliśmy na kolejną wycieczkę żeby zabić choć trochę czasu. Niektórzy wybrali jednak wariant pozostania w Kampie i byczenia się na wygodnych kanapach i hamakach. Po wyśmienitym wenezuelskim lunchu pożegnaliśmy się z załogą i ruszyliśmy łodzią w kierunku cywilizacji. W San Jose de Buja busa nie było, więc rozeszliśmy się po wiosce. Kupując piwo (o jego cenie nie wspomnę bo było chyba najtańsze na świecie) rozbiliśmy niezłe zamieszanie, bo panie musiały na nowo otwierać sklepy.

Kiedy nadjechał nasz transport długo pakowaliśmy nasze rzeczy. Wysłano po nas bowiem (15 osób ze sprzętem) niewielkiego vana i osobówkę. Kilka ładnych minut zajęło zatem wrzucenie naszych ciężkich bagaży na dach Vana. Na szczęście jeden z kierowców, Niemiec Jochan okazał się miłym i gadatliwym gościem. Kilkugodzinna podróż minęła w miarę sprawnie, chociaż nawet Jochan nie wiedział ile dokładnie miała trwać. Uzależniał to przede wszystkim od kontroli policyjnych, których mogło być aż pięć na naszej trasie. W Wenezueli kontrole trwałyby bardzo długo i pewnie kończyły by się obowiązkowymi łapówkami. Tym razem szczęście jednak było po naszej stronie. Po drodze nie widać było zbyt wielu ciekawych rzeczy, puste pola i łąki świecące soczystą zielenią. Bydło pokazywało się niezwykle rzadko. Jochan powiedział, że kilka lat temu Chavez ustalił cenę skupu żywca poniżej progu opłacalności produkcji, nikt więc się w to nie bawi, bo i po co. Niewiarygodne. Żyzne łąki i pola zostały zupełnie niewykorzystane, a kraj importuje w konsekwencji mięso z Brazylii, Argentyny i Nikaragui… Chavez wyciągnął najbiedniejszych z głodu, zrównał większą część społeczeństwa i doprowadził do tego, że może z braku jedzenia nikt nie umiera, ale bieda w Wenezueli gościła na każdym kroku. Poza nieliczną grupą ludzi dopuszczonych do koryta z ropą to jednak 99 % ludzi tkwi w maraźmie i beznadziei. Potwierdziło to tylko kilka telefonów, które odebrał Jaochan, próbując wyciągać „swoich” turystów z opresji. Spóźniały im się samoloty, odwoływano rezerwacje, loty i transfery, kogoś też okradziono. On kwitował to jednym zdaniem: „tu jest Wenezuela i jak masz problem, usiądź, napij się piwa, jakoś tam będzie, zero stresu bo szybko umrzesz”… Świetnie, ja mogę tu być turystą ale nie mieszkańcem, jemu ten bałagan widocznie pasował, bo był w Wenezueli od 20 lat i bardzo rzadko odwiedzał Europę. Wenezuela ma największe złoża ropy na półkuli zachodniej i ogromne złoża gazu. Jednak polityka państwa to sprzedawanie tych surowców za bezcen zagranicznym koncernom, odkupowanie od nich gotowych paliw i dotowanie pieniędzmi publicznym, żeby było tanio w końcowym zakupie. Spokojnie mogliby być drugą Norwegią, ale w wyborach które odbyły się podczas naszego pobytu znów zwyciężyli komuniści, którzy nie zmienią nic. Od 2007 roku Wenezuela ma nawet własną strefę czasową GMT -4:30. Nienawiść rządu do kapitalistów nie jest jednak do końca podzielana przez naród, który po drogach porusza się głownie zdezelowanymi amerykańskimi krążownikami z lat 80-tych.

Simon Boliwar, bohater Wenezueli pewnie teraz przewraca się w grobie… Całe swoje życie na przełomie XVIII i XIX wieku walczył o wyzwolenie tej części świata od Hiszpanii. Został on nawet prezydentem nowej Republiki Wenezueli, ponad to wyzwolił Kolumbię, Ekwador oraz Peru. Boliwar skończył jednak tragicznie umierając w osamotnieniu w 1830 roku. Bezpośrednim powodem jego kłopotów było powołanie Wielkiej Kolumbii (składającej się z Wenezueli, Kolumbii, Ekwadoru i Panamy) i wprowadzenie dyktatury. Po zamachu stracił on władzę, a Wielka Kolumbia rozsypała się jak domek z kart. Jednak dzisiaj Boliwar to prawdziwy bohater i protoplasta wolnej Ameryki Południowej. W Wenezueli dał on nazwę walucie, a jego imię nosi niezliczona liczba obiektów.

Dojazd do naszej posady w Ciudad Boliwar nie napawał optymizmem. Przeładowany osobowy Dodge Niemca ledwo pokonywał dziury na szutrowej drodze. Okolica też nie wyglądała pięknie, można powiedzieć że była nawet mroczna, tym bardziej że noc deptała nam już po piętach. Camp Petera, kolejnego Niemca był jednak jak piękna wenezuelska miss Świata wśród enerdowskich pływaczek.

Piękne domki, idealne w środku; z prysznicem i klimatyzacją pozwalały myśleć o odpoczynku. W końcu pozbyliśmy się też stęchłego zapachu dżungli. Peter miał basen, mini zoo i piękną restaurację. Stąd po jednej nocy mieliśmy jednak jechać dalej… Z lokalnego lotniska polecieliśmy dwoma samolotami do Canaimy.

W sercu wenezuelskiej dżungli natura stworzyła jedne z najbardziej zadziwiających budowli na świecie. Góry stołowe miejscowa ludność nazywa tepui, to oznacza „domy bogów”. Te praktycznie niedostępne szczyty spowite chmurami i mgłą legend od dawna zachwycają i inspirują tych, którym dane było zobaczyć je na własne oczy. Wśród nich jest właśnie perełka wodospad Salto Angel. Odkrył go w 1910 roku Ernesto Sanchez La Cruz, ale o jego pięknie świat poinformował dopiero w 1933 roku pilot o nazwisku Angel. Od niego pochodzi właśnie nazwa wodospadu, którego wysokość wynosi aż 979 metrów.

Pożytek z gaduły Jochana mieliśmy w tym dniu ogramny. Zdradził on, że Peter ma własny samolot. Jak tylko go poznałem od razu zapytałem o możliwość wynajęcia go i polatania nad wodospadem. Zaproponował cenę 40 dolarów za osobę za 30 minutowy lot. Zdecydowali się wszyscy więc zaraz po przybyciu do Canaimy odbyliśmy na raty trzy wspaniałe loty widokowe Cesną Petera. Mieliśmy kupę szczęścia, bo chmury pozwoliły obejrzeć Salto Angel w pełnej okazałości. Zdjęcia zrobione z samolotu oddają choć trochę to co widzieliśmy na żywo.

Później nasz przewodnik, Tepui (indianin z jednego z trzech zamieszkujących te tereny plemion – Camaracoto) pokazał nam kamp o standardzie mocno turystycznym i zabrał na pierwszą wycieczkę. Krótki rejs łodzią, kąpiel w dwóch wodospadach i piękne plenery towarzyszyły nam do późnego wieczora. Następnego dnia rano czekała nas kolejna mordercza podróż. Kanu z silnikami mieliśmy płynąć w górę rzeki aż do wodospadu Salto Angel. Czterogodzinny rejs dłużył się niemiłosiernie, ale niedogodności rekompensował krajobraz. Piękno gór stołowych widzianych z lotu ptaka, a potem z perspektywy rzeki to po prostu bajka. Dodam tylko że Canaima nie była zapchana turystami, nie było ich tu prawie wcale. Ogrom i piękno przyrody były po prostu niespotykane.

Po przybyciu w okolice naszego pięknego Angela był mały lunch w Kampie i trekking przez dżunglę do nieco ponad połowy wysokości wodospadu. Ze sobą mieliśmy zabrać latarki, kurtki przeciwdeszczowe i wodoodporne obudowy na aparaty. Niestety ja ciągnąłem ze sobą swój ogromnie ciężki aparat w obudowie podwodnej ale trud się opłacił. Na wciśniętej między gęste krzaki i drzewa skale w deszczu wody spadającej z kilometra wysokości zrobiłem każdemu piękne zdjęcia. Bez obudowy byłoby to niemożliwe, bowiem wodospad generował ogromne ilości wody i do tego niesamowity dźwięk lecącej i rozbijającej się masy wody. Piękno przyrody zachwyciło wszystkich. Po mozolnym wejściu w górę jeszcze trudniej było złazić stromą, śliską, a miejscami grząską ścieżką. Ostatnie schodzące osoby już używały latarek, w dżungli zrobiło się bowiem ciemno. Po powrocie do kampu wykąpałem się w drewnianym prysznicu i w wodzie z górskiej rzeki. Podczas rześkiej kąpieli towarzyszyła mi dorodna żółta żaba z wielkimi oczami patrząca na mnie z lekko zdziwioną miną. Noc spędziliśmy w hamakach. O dziwo wyspałem się porządnie nie budząc się w nocy ani razu. Klimat kampu przypominał nieco harcerski biwak, szczególnie gdy o godzinie 21 wyłączono agregat i nastała totalna ciemność. Powrót do Canaimy z nurtem rzeki trwał oczywiście krócej, był za to bardziej hardkorowy, bo wody w rzece ubyło i nasz sternik musiał pokazać swój cały nieprzeciętny talent. Tak sprawnie i szybko lawirował między wystającymi kamieniami, że chciało się bić brawa. Po lunchu w naszym mocno turystycznym kampie wróciliśmy samolotami do Ciudad Boliwar do naszego poczciwego Petera i jego wypasionego jak na Wenezuelę ośrodka.

Kiedy już myślałem, że unikniemy w tej pięknej ale obcej systemowo Wenezueli większych kłopotów zaczęły się problemy. Informacja o przełożeniu nam lotu do Caracas z godziny 12:20 na 06:00 zwaliła mnie z nóg. Oznaczało to wstawanie w środku nocy, godzinny przejazd do innego miasta na większe lotnisko i ogólne zamieszanie połączone ze zmęczeniem. Pijany w trzy dupy Peter oznajmił mi po chwili, że teraz to nie bardzo ma kierowców dla nas nasz nocny transfer, bo wszyscy są pijani… Normalnie jak w filmie Barei. Kiedy już padłem ze zmęczenia i wstałem o 2 w nocy okazało się, że mamy kierowców i auta. Peter oddał swojego jeepa, pomógł sąsiad i żona Jochana, więc transfer jakoś się w końcu udał. Na lotnisku zamieszania i problemów było co niemiara. O szczegółach i naszych nerwach pisać nie będę, dodam tylko że lot o 12:20 z Puerto Ordaz do Caracas zamieniono nam na lot o 6:00 z Puerto Ordaz do Barcelony i potem o 12:20! z Barcelony do Caracas. Wylecieliśmy nie o 6, a o 8:30, a przeżywając stres czy zdążymy na samolot z Caracas do Frankfurtu umęczyliśmy się tą podróżą okropnie. O dziwo nie zgubiono nam bagażu, i wylądowaliśmy w Caracas… o tej samej porze co mieliśmy wylądować w pierwszej wersji. Szkoda tylko nocy… Na lotniskach panował totalny tłok i ścisk, nikt nic nie wiedział i nikt nie gadał po angielsku. Na tablicach powieszono rozkład lotów z dnia poprzedniego.

Zmęczeni ale szczęśliwi dostaliśmy się do Europy rzutem na taśmę. Przejście przez wszystkie odprawy i kontrole na lotnisku w Caracas nawet z naszymi małymi oszustwami i wpychaniem się w kolejkę trwało bowiem kilka ładnych godzin.

Wenezuela to piękny ale i specyficzny kraj. Dla turystów niebyt przyjazny, czy jednak byłoby nasze życie bez takich właśnie wyzwań. Jedną wielką nudą…