Islandia

Islandzka flaga to typowy dla nordyckich krajów krzyż: w tym przypadku jest on czerwony, z białą obwódką na niebieskim tle. Wyspiarze twierdzą, że czerwień symbolizuje ogień wulkanów, biel to śnieg i lód, a barwa niebieska to otaczający wyspę ocean.

Islandia pomimo, że leży na północnoamerykańskiej jak i na euroazjatyckiej płycie tektonicznej głównie ze względów kulturowych i szczególne powiązania historyczno-handlowe z krajami nordyckimi zaliczana jest do Europy. To właśnie swojemu położeniu na wyspie zawdzięcza niesamowity krajobraz wypełniony wulkanami, kraterami, gejzerami, polami lawy, czy źródłami geotermalnymi. Ciepły prąd zatokowy (Golfsztrom) łagodzi nieco klimat wyspy położonej przecież pod kołem podbiegunowym. Pogoda na Islandii to chłodne i dość wilgotne lato, łagodna ale bardzo wietrzna zima. Wyspa jest samowystarczalna pod względem energetycznym, a niskie ceny energii, ekspansywnie prowadzona gospodarka morska wpłynęły zasadniczo na rozwój wyspy jak i jej obecne bogactwo.

Dlaczego nasza czwórka postanowiła się tam wybrać i tam właśnie spędzić długo oczekiwany urlop? Czy nie lepiej po raz kolejny zanurkować w ciepłym morzu czerwonym…?

Tak naprawdę wszystko zaczęło się kilka lat temu, kiedy nauczyliśmy nurkować Tomka, a później Bogdana. Chłopcy, wraz z rodzinami zamieszkują Islandię od wielu lat, a żeby w chwilach wolnych nie robić tego co przeciętny wyspiarz (czyli grać w golfa…) postanowili zostać płetwonurkami. Kurs nurkowania zrobili w naszej szkole nurkowania AQUAMANIA w Olsztynie. Wówczas tylko mówili o niesamowitych miejscach nurkowych na wyspie. Czy wyobrażacie sobie nurkowanie w jeziorze, którego przejrzystość wody sięga 100 metrów? Sprawdziłem w przewodnikach, faktycznie, szczelina Silfra w jeziorze Thingvellir jest zaliczana do najlepszych miejsc nurkowych na świecie (źr. Przewodnik Pascala). Latem 2007 roku przywieźli już zdjęcia … Dużo by mówić – były niesamowite, dlatego postanowiliśmy zobaczyć to wszystko na własne oczy.

Wyjazd zaplanowaliśmy na początek sierpnia, by zdążyć jeszcze przed ochłodzeniem i wiatrami. Pogoda dopisała: słońce jest naszym przewodnikiem przez 6 dni i świeci prawie do godz. 23 każdego dnia, a deszcz przypominał o sobie dopiero ostatniego dnia, nie wpływając w żaden sposób na nasze „szerokie plany”.

Islandia, kraj bez własnej armii, zamieszkały głównie na wybrzeżach przez jedynie 300 tys. osób (głównie potomków celtyckich i nordyckich osadników, a najliczniejsza mniejszość to Polacy ) na terenie nieco ponad 100 tys. km 2, jest bardzo dobrze zorganizowany i przyjazny ludziom. Niestety nasz pobyt zaczyna się nieco mniej „przyjaźnie”… Na własnej skórze odczuwamy skuteczność lotniskowych celników i sprawność działania islandzkiego wymiaru sprawiedliwości… A wszystko przez przekroczoną normę alkoholu o 6 puszek Vikinga, miejscowego piwa, które rekomendował nam Bogdan…

Życie na Islandii, choć niełatwe ze względu na surowy klimat, usprawniają: sieć lotnisk, których jest ze 40 (dlatego co chwilę niebo przecina awionetka lub inny „metalowy ptak”), praktycznie darmowa woda i energia, dziesiątki pól golfowych, basenów no i … pomimo zarobków rzędu 10 tyś zł, tańsze niż w Polsce paliwo (co ciekawe olej napędowy jest tu znacznie droższy od benzyny). Może dlatego twarze Islandczyków zwykle są sympatyczne i uśmiechnięte, a styl bycia wyraźnie „wyluzowany”.

A my po wylądowaniu i założeniu bazy u gościnnego Bogdana postanawiamy trochę pozwiedzać. Pierwsze miejsce- punkt widokowy – kompleks Perlan z panoramą Rejkiawiku, stolicy wyspy, liczącej sobie ok. 120 tyś mieszkańców. Ładne kameralne miasteczko, z niską zabudową, widać port, lotnisko, gejzer.

Po krótkim odpoczynku jedziemy zanurkować w perełce – jeziorze Thingvellir. Po drodze niespotykane „kosmiczne” krajobrazy (czasem mamy wrażenie że jesteśmy na Marsie) i piękno powodujące, że chce się zatrzymać i robić zdjęcia co kilkaset metrów. W końcu docieramy na miejsce, szybkie i pełne podniecenia przygotowania, skok do wody. Temperatura na zewnątrz ok. 15 st., słońce, w wodzie strasznie zimno – ok. 3 st., ale jej przejrzystość poraża… Płyniemy małym wąwozem, wraz z lekkim prądem wody płynącej do jeziora z samego lodowca. Widać szczeliny, jaskinie, czasami przeciskamy się bardzo wąskimi korytarzami. Widok powala. Nurkuję od 16 lat, widziałem wiele, ale tak krystalicznie przejrzystej wody nawet się nie spodziewałem. Do tego zaskakująca gra kolorów: błękit wody, brąz, szarość i burgund skał, zieleń dochodząca przez żółty do koloru pomarańczowego przybrzeżnych roślin i odbijające się w lustrze wody szczyty gór, chmury, słońce. Obłęd… Boli mnie już palec od robienia zdjęć. Wpływamy do płytkiego basenu i tam dopiero tak naprawdę widać w jak cudownej przestrzeni się znajdujemy. Po ok. godzinie kończymy nurkowanie mocno zmarznięci, ale naprawdę szczęśliwi. No może poza Jurkiem, który jako jedyny nurkował w mokrym…

Żeby tego było mało, wykorzystując bardzo długi dzień jedziemy zobaczyć gejzer. Wielką atrakcją miejsca zwanego Geysir jest Stokkur, który regularnie co 10 min. wyrzuca na ok. 30 metrów potężny słup wody. Niestety uśpiony jest 2 razy mocniejszy gejzer…

Niecałe 6 km od Geysir znajduje się najsłynniejszy islandzki wodospad Gulfoss. Robi ogromne wrażenie; i ten gruby kożuch pary, którą tworzą hektolitry wody uderzającej o skały – istny raj dla fotografów, poezja i nieopisana rozkosz obcowania z taką przyrodą. Więc i my, mimo zmęczenia biegamy z aparatami jak zaczarowani. Jak na pierwszy dzień wrażeń aż za dużo.

Dzień drugi to nurkowanie w oceanie niedaleko fabryki aluminium, w pobliżu miejscowości Hafnarfjordur. Pod wodą na prawdę sporo „życia”. Mnóstwo rozgwiazd, krabów pustelników, jeżowców, dorszy i czerniaków. Malowniczy obraz tworzą też wysokie algi i wodorosty, a przedostanie się przez nie to nie lada wyzwanie. Miejsce bardzo ciekawe, raj dla fotografii, szczególnie makro. Tylko widoczność już nie taka jak w sławetnym jeziorze. Tutaj maksymalnie 10-15 metrów. Drugie nurkowanie tego dnia zaplanowaliśmy w porcie w miejscowości Keflavik (właśnie w tym mieście znajduje się jedyne na Islandii międzynarodowe lotnisko). Niestety w miejscu okazuje się że ekipa filmowa rozłożyła dziesiątki metrów kabla, sprzęt, kamery- kręcą film… Słyszymy stanowcze prośby o zachowanie ciszy i nieprzeszkadzanie w powstawaniu „mega produkcji”. Po cichutku montujemy sprzęt i z mozołem gramolimy się do wody przez falochron. Filmowców opływamy bokiem i mamy świetne nurkowanie z ogromną ilością podwodnego życia, szczególnie halibutów i jak mówi Darek rożnego rodzaju „fląder”!

Po nurkowaniach odwiedzamy dobrze zareklamowaną Błękitną Lagunę. Woda w tym popularnym kąpielisku pochodzi z morza z głębokości ok. 2000 m. Dociera do położonej niedaleko elektrowni, gdzie oddaje większość ciepła i potem dopływa właśnie do laguny już w temperaturze ok. 40 stopni. Woda bogata w minerały, szczególnie w związki siarki (co czuć…) i krzemu powala na pełny relaks, ma też podobno właściwości lecznicze. Niestety nie mamy za dużo czasu.

Tego samego dnia wieczorem ruszamy do miejscowości Akureri na północy wyspy. Spakowani w dwa samochody mamy do przejechania prawie 400 kilometrów. Na miejsce dojeżdżamy późno w nocy. Cel tej eskapady to zanurkowanie w fiordzie gdzie znajdują się jedyne na świecie podwodne gejzery, z wypływającą słodką wodą o temperaturze bliskiej 70-ciu stopni.

Pierwsze nurkowanie na prawdę bomba. Jesteśmy na środku fiordu, przejrzystość nie za dobra, ale nie o to tu chodzi. Schodzimy przy linie całkowicie obrośniętej małżami, brunatnicami i inną roślinnością, przy której nie brakuje ryb, skorupiaków i bardzo niebezpiecznych os morskich. Schodzimy do dna, gdzie przejrzystość zmniejsza się jeszcze bardziej, ale rozmazany obraz to efekt mieszania się wody z fiordu z tą wypływającą z gejzera. Patrzę jak nasz islandzki przewodnik ściąga rękawiczki i grzeje ręce… Widok niesamowity i niepowtarzalny.

Nasze drugie nurkowanie jest podobne, nurkujemy na kilku mniejszych gejzerach. Tajemniczy i nieco mroczny krajobraz spotęgował jeszcze zębacz, którego zauważyłem w dziurze. Mnóstwo też rozgwiazd, jeżowców, krabów, ryb i północnoatlantyckich roślin, które w świetle latarki ujawniają barwy niczym kolory tęczy.

Kolejny dzień w malowniczej miejscowości Akureri spędzamy na Whale Watching, – wypływamy na ocean w poszukiwaniu wielorybów i innych ssaków wód arktycznych. Wszystkie ulotki i reklamy zapewniają o 90% gwarancji oglądania wielkich zwierząt. Nam udaje się zobaczyć mnóstwo delfinów arktycznych, które „tańczyły” wokół łodzi i jednego wieloryba, z odległości, która nie pozwoliła nam go zidentyfikować.

Po południu jeszcze jedno nurkowanie w fiordzie. Darek i Jerzy (kryptonim wyjazdowy: Jerzy z wieży) nie wchodzą do wody, mają plany „wędkarskie”… Znając opowieści z bałtyckich eskapad dorszowych i wątpliwe umiejętności chłopców trochę się z nich podśmiewam, ale po nurkowaniu mało nie wpadłem z powrotem do wody… Dawno nie widziałem takich ilości dorsza. Panowie spisali się na medal, zapewniając nam wykwintną kolację. Jeszcze bardziej zdumiewa mnie sprawność kapitana w szybkości i jakości filetowania dorszy. Zabieramy rybę, sprzęt nurkowy i wracamy do Akureri. Tam, w miejscowym porcie spoczywa odkryty 4 lata temu a zatopiony podczas II wojny światowej transportowiec, na którym mamy zanurkować. Niestety, o jego historii nasz islandzki przewodnik zbyt dużo nie wiedział. Przejrzystość wody najgorsza ze wszystkich do tej pory, a sam wrak przypomina bardziej wrak morza czarnego w Bułgarii, niż np. potężny M/S Hamburg na dalekich norweskich Lofotach. Nurkowanie utrudnia spora warstwa osadu, która przy najmniejszym ruchu jeszcze bardziej ogranicza widoczność, szczególnie wewnątrz wraku. Jeśli ktoś lubi horrory i dreszczowce to po tym nurku poczuje pełną satysfakcję… Dla mnie ciekawsze są ślimaki nagoskrzelne.

Po nurkowaniu myślimy już tylko o kolacji – kilogramach smażonego dorsza. Zapach i kłęby dymu bez trudu wskazują nam drogę do domu z nieco oddalonego parkingu. I tu podziękowania dla Jurka , który poświęcił się wrócił do domu zaraz po pierwszym nurkowaniu. Jak się okazało kolega poradził sobie nie tylko z rybą, ale także okiełznał wredną instalacje przeciwpożarową, którą obudził gęsty dym z jego patelni…

Najedzeni, ruszamy z powrotem do Rejkiawiku, aby następnego dnia wrócić nad jezioro Thingvellir.

Po nurkowaniu, które oceniamy jako perfekcyjne i nawet lepsze od poprzedniego w tym jeziorze, ruszamy na zwiedzanie okolicy. Na początek wzgórze nad jeziorem Thingvellir gdzie gromadzili się mieszkańcy wyspy (co w 930 roku dało początek islandzkiemu parlamentaryzmowi). Wzniesienie daje możliwość podziwiania malowniczej panoramy. Brzegi jeziora to już dwie różne płyty kontynentalne: amerykańska i europejska, tak więc nasze nurkowanie śmiało można nazwać „światowym” a każdy z nas może powiedzieć że był kiedyś w Stanach… By ostudzić emocje wyruszamy na lodowiec… Po kilkugodzinnej podroży szutrowymi głównie drogami docieramy na Langjokull, drugi co do wielkości lodowiec na Islandii. Tu przez chwilę pachnie problemami (konkretnie spalonym sprzęgłem). Bogdana Suzuki Grand Vitarę dosiada Jurek, który od 10 lat jeździ po 100 tys. km rocznie, ale automatem… Efekt widać i czuć, ale cóż – „Jerzy z wieży” spełnił marzenie przejażdżki po lodowcu. Po spróbowaniu wody ze strumienia i znacznym wychłodzeniu ruszamy z powrotem do domu. Po drodze gubimy tłumik, ale tym razem to ewidentna wina Bogdana, któremu za bardzo opadała noga na pedał gazu.

Ostatni dzień to zwiedzanie stolicy i poszukiwanie pamiątek. Włóczymy się po knajpach i restauracjach, napotykając w nich niekiedy pracujących rodaków.

Reasumując… Z pewnością nie udało nam się zobaczyć wszystkiego co jest tego warte, ale musielibyśmy na Islandii spędzić nie tydzień, a przynajmniej miesiąc. Na pewno tam wrócimy…

Nie wiem tylko dlaczego Islandia nazywa się krainą lodu. Jest to bardzo zielona wyspa, zupełnie odwrotnie niż Grenlandia. Ktoś chyba pomylił te nazwy…

Islandia – sierpień 2008 r.

Miłosz Dąbrowski